Wstaliśmy wcześnie,zjedliśmy avocado wielkości pomelo, marakuję, małego banana, zaopatrzyliśmy się w wodę, piwko, batoniki i wyruszyliśmy w trasę szlakiem T10, T11 9 km do Lopes Mendes, jednej z piękniejszych plaż wyspy. Szlak prowadził przez połowę drogi pod górkę, generalnie nie był trudny, ale warto mieć buty trekkingowe, bo czeka nas wspinaczka po kamieniach i trzeba robić dość spore kroki. Po drodze znajduje się parę powalonych drzew, pod którymi trzeba się przeczołgać. Niestety nie idzie ich przeskoczyć ani obejść, bo dżungla poza szlakiem jest dosyć gęsta i często można spotkać dość spore pająki. Flora i Fauna jest bardzo bujna, można spotkać małpki, kolorowe motyle, koliberki, wielkie pająki, wiewiórki, można się wsłuchać w brzęczenie owadów, które miejscami jest bardzo głośne i na tyle instensywne, że czasem aż bolesne. Podobało nam się to doświadczenie, dotykało każdego zmysłu. Wilgotność powietrza, wysoka temperatura, wszystko się lepi do ciała. Po drodze do Lopes Mendes mija się dwie plaże Palmas i Pouso. Obie prawie bezludne. Można nacieszyć się widokami i obecnością kolorowych krabów. A sam cel? Plaża Lopes Mendes??? Jest cudowna, jest jak z filmu , długa, szeroka z białym piaskiem, wielkimi falami, choć z dość sporą ilością ludzi. Na szczęscie miejsca jest pod dostatkiem dla każdego.
Powrót zaplanowaliśmy o 14 tak by w 4 godziny łącznie z postojami zdążyć przed ciemnością do Abraoo. Ale powrót był tak piękny , a plaża Palmas tak nas rozczuliła, że stwierdizliśmy , że wrócimy ostatnią taxi Boat do Abraao o godzinie 18.
Było rajsko, pięknie, był przyjemny wieczór, az zaczęły kłebić się nad nami ciemne burzowe chmury. O godzinie 17 poszliśmy na taxi, ale okazało się , ze prawdopodobnie nie ma już miejsca na godzinę 18. Przerażona zaczłeam panikować, bo to co zapowiadało się na niebie było straszne. Na szczęscie przypłynęła taxówka z do której udało nam się wcisnąć. Ledwie odpłynęliśmy i zerwała się tak egzotyczna, prawdziwa i przerażająca burza, że w minutę byłam przemoknięta a w butach chlupała mi woda. Nasz kierowca postanowił zacumować przy skrawku brzegu razem z innymi łodkami, by przeczekać najgorsze. ROzdał nam kamizelki ratunkowe. W międzyczasie przynieśli nam ranną do łodki, która poślizgnęła się w swoich havaianach czy japonkach i spadła z kamieni w dżungli , łamiąc przy tym nogę. Przynieśli ją akurat do naszej łódki, gdyż mieliśmy najszybszego i najlepszego kierowcę, który tylko czekał aż burza oddali się o kilometr. Ale ona trwała i trwała, wiało, lało, grzmiało, a z każdym grzmotem robiło się ciepło i jasno. Byłam przerażona, właściwie bałąm się , że to moje ostatnie minuty życia. W końcu nasz taxówkarz zaryzykował i wypłynęliśmy między kroplami deszczu a błyskawicami. Nie wiem jak szybko płynął, ale skakaliśmy na falach jak marionetki. Całe szczęscie, że płyneło z nami kilku Argentyńćzyków, którzy nas rożsmieszali, a przede wszystkim moją córeczkę. Nie chcę wiedzieć jak czuła się ranna, kiedy ja czułam się jakbym miała za chwilę zginąć. Kiedy dopłynęliśmy do brzegu chciałam ucałować ziemię jak Papież.
Wszystko było mokre, na szczeście elektornika była zapakowana w worki i nic się nie stało, ale buty? Buty możnaby było wykrecać jakby się dało. Kiedy się umyliśmy poszliśmy na kolacje, a ja nie pamiętam kiedy byłam taka głodna.
Niestety burza pokrzyżowała nam plany na kolejne dni, zapowiadano ulewne deszcze, a nam buty raczej nie wyschłyby do końca pobytu na Ilha Grande.
Mielismy w planach szczyt Pico de Papagaio, mieliśmy plany trekking na drugi południe wyspy, wszystko się pokrzyżowało... całe szczeście jednak , że żyliśmy.