Tak... nie Bangkok a pierwsze zetknięcie się z prowincjonalną Talandią wzbudza we mnie miłość i zachwyt.
Rano pociągiem dojeżdzamy do Ayuthaya. Tuż przy dworcu kolejowym jest wypożyczalnia rowerów ( 5 zl na dzień), udaje się nawet wypożyczyć taki z fotelikiem dla dziecka i to jest dosłownie opatrzność Buddy, gdyż, wcześniej planowaliśmy Hankę posadzić na bagażniku, ale po ujechaniu dosłownie 30 metrów, i trudnościach jakie mamy w poruszaniu się po tym małym mieście, po przekonaniu się jak rowerzysta mało ważny jest na drodze, fotelik był najcudowniejszą rzeczą jaka nas spotkała.
Poruszanie sie rowerem po Azji jest naprawdę nie lada wyzwaniem. Przyanmnije tu na południowym-wschodzie. Nie ma żadnych przepisów drogowych, nie raz samochód zajeżdża drogę tak, że to iż żyjemy jest zasługą tylko i wyłącznie cudu.
Niemniej jednak Ayutthaya jest cudowna... taka jaką sobie wyobrażałam, jest przedsmakiem przed Angkor Wat.
Wspomnienia z Ayutthayi należą do moich najmilszych, bardzo lubię ruiny, są one dla mnie ciekawsze dużo bardziej, niż zadbane i restaurowane zabytki. Kryją w sobie tajemnicę, mają więcej uroku. Po przyjeździe z Bangkoku to co daję się bardzo odczuć to czyste powietrze. Ruiny Ayutthayi są spokojne, mimo zgiełku turystów, można znaleźć miejsca, gdzie jest się zupełnie samemu. Spacerując wśród ceglanych budowli, zdewastowanych posągów Buddy można odnaleźć spokój ducha, po który właśnie przyjeżdża się w te rejony.
Postanowiliśmy również odwiedzić sanktuarium Słoni, Elephant Kraal. Niestety, widok nas przeraził. Słonie w ośrodku są bardzo źle traktowany, mają chorobę sierocą i są zakute w kajdany. :(