Podejście drugie do Palacu Królweskiego skończylo się fiaskiem. Jeśli chcecie naprawdę zwiedzić pałac ( koszt 500 bathów) za horrendalną sumę, to musicie się ubrać w długie rękawy i spodnie, inaczej będziecie musieli dokonać kolejnego zakupu okrywającej odzieży. Uważam, że to bardzo nie fair, kiedy masz własne chusty, szale. Ale niestety, strażnicy są nieubłagani. W takim razie wybieramy zwiedzanie drugiego brzegu rzeki i niepisanego symbolu Bangkoku Wata Arun. Przepływamy na drugi brzeg rzeki, który pozwala spojrzeć na wielki Bangkok z innej perspektywy. Wat Arun jest piękna. Cudowna, kornkowo-porcelanowa praca, przecudnie ozdobione stupy i świątynie. Misternie rzeźbiona wysoka wieża, której kształt zaczerpnięto z kultury khmerskiej. Nazwa „Arun” pochodzi od Aruṇá, personifikacji świtu, woźnicy rydwanu boga słońca w mitologii wedyjskiej. Wokół mnóstwo pięknych azjatyckich posągów, wizerunków zwierząt, mitycznych postaci. W świątyni błogosławi nas mnich wręczając kolorowe bransoletki na ręce.
Następnie udajemy się do dzielnicy Koh San, gdzie można dostać wszystko... od podrobionego paszportu po koszulki z Adolfem Hitlerem. Generalnie Azjaci mają dziwny stosunek do Hitlera i ludobójców współczesnej historii. Nie wiem jak do tego się odnieść, ale koszulki z Adolfem i jego European Tour 1945 raczej są niesmaczne.
Na koh San można najeść się skorpionów, jedwabników, węży karaluchów. Ja próbuję z nieśmialością skorpiona, który wcale nie jest jakiś niesmaczny, raczej przypomina orzeszki ziemne w smaku, smażone na głębokim oleju i bardzo przyprawione.
Na noc wracamy w naszą ulubioną dzielnicę chińską, gdzie można się najeść po uszy za grosze. kolorowo, pachnąco. Dzielnica chińska zdecydowanie przeważa nad innymi miejscami w Bangkoku.
Bangkok nie daje o sobie zapomnieć. To miasto paradoksów, sąsiadującego ze sobą brudu i czystości, luksusowych butików i tymczasowych budek z jedzeniem, hosteli z noclegiem za grosze i hoteli kapiących złotem