Po pokonaniu 30 rzek drogą f208, która jest dostępna tylko latem i tylko dla pojazdów 4x4 (my mieliśmy Toyota rav 4) dojechaliśmy do wymarzonych tęczowych gór. Rzeki sięgały co najwyżej do połowy uda. JEdna już przy samym schronisku byłą chyba jeszcze wyższa i na dodatek przez odcinek około 30 metrów. Więc ja się bałam, ale szczęsliwie dojechaliśmy na ten cudowny obszar o wyjątkowym pięknie, położony w sercu południowych wyżyn Islandii. Leży pomiędzy czarnym polem lawowym Laugahraun i składa się z takiego rodzaju skał wulkanicznych, które tworzą pełne spektrum wyjątkowo kolorowych gór Mimo, że padało, postanowiliśmy wybrać się na wulkan Brennisteinsalda który ma 855 m. Ze szczytu góry w Landmannalaugar pojawiają się w odcieniach czerwieni, różu, zieleni i złocisto żółtego, nadając całemu obszarowi niesamowitych barw.
Wszędzie unosi się para, z każdej małej dziurki z ziemi się dymi.
Kiedy wróciliśmy do schorniska byliśmy tak przemarznięci, że poszliśmy do starego autobusu szkolnego, który był knajpką, prowadzoną przez miejscowych i jednego Niemca. Poratowali nas gorącą zupą pieczarkową z paczki, gorącą wodą na herbatę i cudowną atmosferą, namówili nas też byśmy skorzystali z kąpieli w geotermalnym źródle. Początkowo niechętni, bo przecież jak rozebrać się przy 3 stopniach, to jednak skorzystaliśmy z rady i wskoczyliśmy do źródełka, co było najbardziej neisamowitym i fantastycznym doświadczeniem na całej Islandii i sami nie wiemy czmeu dopiero pod koniec zdecydowaliśmy się oddać w pełni tej przyjemności.
Wieczorem znów poszliśmy do autobusu biesiadując z Islandczykami, których imię ciężko wymówić. Uraczyli nas ciepłą herbatą, farelką, darmowym browarkiem i miejscowymi legendami.
Jeden mi nawet przyzpominał Waltera MItty... może to był właśnie on? w islandzkim sweterku i z podbitym okiem?