o godz. 9.00 zjedliśmy śniadanie standardowe ( chleb, dżem i ser topiony- po tylu dniach absolutnie mam dosyć marokańskich śniadań)
a o 10.00 czekał już na nas pan Berber z dwoma wielbłądami. Pan Berber, ni w ząb znał angielski. Szczerym uśmiechem zaprosił nas na wielbłądy.
Dziwnie się jeździ na wielbłądach, bardzo kołysze, a kiedy wielbłąd siada ogarnia strach, że wyleci się przez kierownicę.
Jest listopad, a Sahara wita nas 30 stopniami. Cudownie, bo słońce nie jest jeszcze tak męczące o tej porze dnia. Pan Berber prowadzi swą karawanę przez wydmy piasku, po drodze na lunch mamy dwa postoje, jeden na wydmach, drugi przy studni by napoić wielbłądy. Lunch spożywamy w berberskim namiocie. Początkowo myślałam, że wszystko powstało z myślą o turystach, ale myliłam się, gdyś w otoczeniu berberskich namiotów widać stary cmentarz, gdzie grzebią swoich zmarłych. Do namiotu, nie wolno wchodzić w butach, by nie naśmiecić. Berberyjskie dziecko biega naokoło, z gilami po pachy, oblepione muchami, które wchodzą mu do oka. Niemniej jednak ludzie wyglądają na bardzo szczęsliwych. Wiodą beztroskie życie, na skraju cywilizacji, bez rozrywek, szkół, mając tylko siebie. Na codzień pewnie zajmują się wypasem kóz. Jemy obiad w towarzystwie naszego uroczego berbera, który co chwilka serwuje nam miętową herbatę.
o godz. 15 wyruszamy w kierunku oazy by dotrzeć przed zachodem słońca.
Zachód słońca podziwiamy z najwyższej wydmy, na którą wejść to nie lada wyczyn. Zachód słońca jest przepiękny, a idąca za nim noc niesie tyle gwiazd ile w życiu nie widziałam. Młody Berber z Oazy mówi, że to ich telewizor. Kolację , tadżin jemy w towarzystwie innych turystów mniej lub bardziej rozmownych.
Noc spędzamy pod kilkoma kocami a gdy już spimy, nasz Pan Berber przynosi nam kocyk, by otulić nim nas jeszcze bardziej.
Rano nie omieszka nas obudzić na wschód, który okazuje się chyba jeszcze piękniejszy niż zachód.
Po standardowym śniadaniu, wyruszamy w kierunku Merzougi.
A następnie po kąpieli kierujemy się na Warzazat.