Podróż do Mołdawi z ukrainy była nie lada wyzwaniem. Bałam się celników na granicy... bałam się, że mogą nie puścić. Kupiliśmy papierosy na wszelki wypadek by ich przekupić. Jednak nie było takiej potrzeby. Jechaliśmy autobusem wypełnionym po brzegi ludźmi, więc puścili nas bez problemu, chociaż obawiałam się mołdawskich mundurowych gdy weszli i uważnie przyglądali się twarzom. Wjazd do Mołdawi był dla mnie wielkim wrażeniem. Nie spodziewałam się miast pozbawionych kolorów. Wszystkie budynki wyglądały jak fabryki, bez koloru, pokryte brudem spalin... Czułam się jakbym wkraczała do innego świata... niczym z ksiązkim 1984. Wszystko takie same. Sam Kiszyniów równiez okazał się miastem bez magii... chociaż później, zwiedzając miasto moje odczucia nabrały koloru.
Ta dzikość, niepewność, bezdomne psy na ulicach, odrąbane łby krów sprzedawane na targu, z których kapię świeża krew... pełno ludzi na ulicach. Niby ohydne.. bo było ohydne... ale ekscytujące, ciarki na plecach... podobało mi się to...